Jezusek

Rozmowy w pracowni

Odklejam mola od żółtej farby. Co za okropna śmierć. Z przyklejonymi nóżkami, z buzią zaklejoną żółtą, gęstą, trującą mazią. Dlaczego molowie lecą do żółtego? (Molowie: CI molowie zamiast TE mole. To z szacunku) Zastanawiam się dalej przyglądając się jak wiruje kilka perłowobeżowych ciałek w kubku z wodą po żółtej farbę akwarelowej.
Maluję procesowo, z tła wyłaniają się figury, obraz niemal wypływa na powierzchnię. Ujawnia się powoli, w swoim tempie. Ja dbam jedynie o to, żeby poszczególne elementy czuły się dobrze, żeby dostały to czego potrzebują. Maluję kilka obrazów jednocześnie. Są w pracowni. Czekają. Właściwie to ja czekam, który danego dnia zechce być malowany, który wyraźnie powie: wiem co możesz mi dzisiaj dać! Daj mi pomidora! Albo: daj mi Matkę Boską z Krużlowej. Albo: poproszę o drżące pomarańczowe kreseczki. Pokornie podaję.

Czasem sobie rozmawiam z płótnami (każdy ma swoje dziwactwa). Na przykład:

Myślę sobie, mam tu plamę na pół obrazu, przypomina mi krzaczki. Dlaczego by nie zażartować i domalować truskawki. Tak. Domaluję soczyste, czerwone owoce. I zaczyna się toczyć. Zaraz, zaraz. Coś tu jest oprócz truskawek. Coś siedzi głębiej, czuję to bardzo wyraźnie. Siadam do bloku akwarelowego, żeby pomyśleć, wodzę ulubionym wiewiórkowym pędzelkiem po papierze. W tym momencie podobają mi się najbardziej pastelowe róże rozwodnione i pobrudzone ultramaryną, złamane szarą zielenią. Kształty. Co mi to przypomina. Kartofle? Co u diabła robią tu na kartce kartofle. Nie nie. To twarze! Ale rozrośnięte i rozpulchnione jak ciasto drożdżowe. Twarze bulwy. Twarze bułki. Skąd wiem, że to twarze? Bo w mokre plamy wsadziłam niebieski długopis i pozwoliłam mu rysować i pozwoliłam kreskom się rozlewać w powoli znikających kałużach. Okej. Czyli twarze. Nieładne, zmęczone, zapatrzone, zatroskane. Tylko raz na jakiś czas wyłania się ktoś z cieniem uśmiechu. Zapełniam tak w locie 4 kartki. Koniec. Dość. Idę spać. Wracam rano. Dalej myślę o tych ziemniakach. No zabawne. Przyglądam się wnikliwe temu tłumowi, badam twarze. Co mogę dla Was zrobić? Krzaczki…krzaczki…truskawki…powracają myśli z poprzedniego dnia jak bumerang. No ale co, chcecie być w krzaczkach?? Czy to nie kuriozalne? Nie dość, że rozmawiam z głowami z kartki to jeszcze mam malować ludzkie twarze wetknięte w liście? No dajcie spokój. Co jeszcze?! Mam domalować smerfy? STOP. Hamuję się. Nie oceniaj, idź za tym, nic nie tracisz, najwyżej dobrze się pobawisz a później to wywalisz. Nie wiesz dokąd to zaprowadzi! (Dyscyplinuję się życzliwie) Wdech. Wydech. Dobrze. Wracam do kontaktu z twarzami. Patrzę im w oczy. Przenoszę wzrok na puste krzaczki. Ile twarzy ma ochotę się pokazać? Stoję. Patrzę. Nic. Stoję. Patrzę. Jest. Jedna twarz życzy sobie być w prawej części zarośli. Okej, będziesz, mówię do niej i patrzę dalej. Mężczyzna. Dobrze, mężczyzna. Kto jeszcze. Drugi facet też chce. Z lewej strony. Dobrze. Będziesz z lewej strony. Jeszcze jest miejsce. Ktoś? Tak. Trzecia twarz życzy sobie pojawić się pośrodku. Nie wiem jeszcze jakiej płci. Koniec. Juz nikt więcej się nie pcha. Jakie kolory dla was? Krzaczkowe. Jakie do cholery to kolory krzaczkowe? Spokojnie. Zielonawe, trochę jak pogniłe jabłka i koniecznie cieliste tinty, jak nierówno opalone skóry poparzone słońcem. Mieszam. Więcej nie pytam. Maluję. Właściwie to maluje się samo. Ja tylko trzymam pędzelek i nie hamuję się obawami. Z głośników bardzo głośno gra hiszpański cud Santiago de Murcia, później wyją orientalne bałkańskie głosy. Wspaniały miód. Tak mówił mój brat kiedy był malcem. I nie ma lepszego określenia dla mnie dorosłej na określenie tych rozmów, tych lotów malarskich. Wspaniały miód.

Baby Jesus, 90x90cm, oil on canvas, 2018